Reportaż: Przyszłość, której miało nie być
Z czasów młodości została jej pamiątka w postaci wyblakłego już tatuażu. Chciałaby o nim zapomnieć, tak jak o wielu wydarzeniach, które odcisnęły na jej życiu trwały ślad. Był czas, że nie widziała przed sobą przyszłości. „Przypadkowe” spotkanie i kilka zdań wypowiedzianych na odrapanej klatce schodowej było początkiem niewiarygodnych zmian w jej życiu.
Trudna rzeczywistość
W latach 80. ubiegłego wieku Beata była nastolatką. Wychowała się w pełnej i tak zwanej normalnej rodzinie. Choć nie były to łatwe czasy, to niczego im nie brakowało. Któregoś dnia, jak większość nastolatek, zaczęła się jednak buntować. Tata Beaty pracował za granicą, przez co musiała przejąć część obowiązków domowych. Odskocznią dla tej sytuacji była muzyka. -Zaczęłam słuchać heavy metalu, dzięki temu czułam, że należę do jakiegoś środowiska i to dawało mi siłę – wspomina Beata. -Miałam wtedy negatywne postrzeganie świata – był zły, więc ja też musiałam być zła. Zaczęła wagarować. Czas spędzała z nowo poznanymi ludźmi. Często bywała na koncertach. Zakochała się. – On mi imponował, był mężczyzną mojego życia- mówi. Któregoś dnia okazało się, że jest w ciąży. -Ucieszyłam się i było mi to na rękę, bo chciałam zmienić swoje życie. Miało być fantastycznie – dziecko, koncerty… Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Któregoś dnia Beata odkrywa przypadkiem, że jej mąż bierze narkotyki. Niedługo po tym wydarzeniu z zapaleniem płuc zabierają go do szpitala. Wtedy okazuje się, że jest on zarażony wirusem HIV. Lata 80. to czasy, kiedy ta choroba budziła prawdziwą grozę, a osoby zarażone były oceniane jednoznacznie negatywnie. Po tej wiadomości, Beata, która była w ciąży, nie miała innego wyjścia, jak poddać się testowi na HIV. Okazało się, że też jest zarażona. Nie pamięta, co czuła, gdy się o tym dowiedziała, ale potem przyszły bezradność i samotność. -Wiedziałam, że nie powinnam o tym głośno mówić. Nie miałam pomysłu na przyszłość, wszystko było bez sensu – wspomina ten mroczny czas Beata. Towarzyszył jej też strach o dziecko, które miało przyjść na świat. Co będzie, jeżeli urodzi się chore? Syn urodził się zdrowy i w niecodziennych okolicznościach. Lekarze wiedzieli, że Beata jest nosicielką wirusa, więc do jej porodu mieli się przygotować w szczególny sposób, zachowując wszelkie środki ostrożności. Nie zdążyli jednak, bo dziecko przyszło na świat przed terminem. -Tylko jeden lekarz zgodził się przyjąć poród. Urodziłam w izolatce na kozetce – wspomina ten trudny moment Beata. Mieszkali wtedy z mężem u jego rodziców i nie było im łatwo. Teściowie stale ją krytykowali, a ona chciała być akceptowana. Zaczęła mieć wszystkiego dość. -Sama siebie osądzałam, karmiłam się negatywnymi emocjami. Znalazła najgorszy sposób na wyjście z tej sytuacji – zaczęła brać narkotyki. Ten stan trwał około półtora roku.
Poszukiwanie pomocy Trafiła do ośrodka MONAR-u. Tam odpoczęła, dorosła, spotkała też innych zakażonych u których znalazła wsparcie i zrozumienie. I, co najważniejsze, mogła tam przebywać z synem. W tym czasie wydarzyło się jeszcze coś, co miało niewątpliwy wpływ na jej przyszłość – mąż zginął w wypadku samochodowym. Beata, która już od jakiegoś czasu myślała o rozwodzie, poczuła się wolna. Po wyjściu z ośrodka, wróciła do domu rodzinnego. Ojciec jednak nie zaakceptował jej choroby i powiedział, że dziecko może zostawić, ale ona musi się wyprowadzić. -Byłam zbłąkana, samotna. Czułam, że wszystko się sypie – opowiada. W takim stanie wyjeżdża do Warszawy, do Ośrodka Monaru na Hożej. Wcześniej jednak idzie nad Wisłę, z myślą o tym, żeby popełnić samobójstwo. W ośrodku spotyka Marka Kotańskiego. -Siedziałam na schodach zapłakana, a on wpadł z psami i krzyknął: Co tu robisz? Czemu siedzisz na schodach? Myślał, że jestem jakąś narkomanką, która przyszła sobie tam po prostu posiedzieć. Gdy się zorientował, że potrzebuję pomocy, powiedział, że wszystko będzie dobrze, zmienił swoje plany i pojechaliśmy do ośrodka w Rembertowie. Tam Beata spędza kilka lat. Syn mieszka z nią – może tam chodzić do przedszkola, ona znajduje pracę, a po pewnym czasie zaczyna wynajmować małe mieszkanie. Przyszedł też czas na miłość. -Chciałam, za wszelką cenę, żeby syn miał ojca. Było dobrze, ale on w pewnym momencie zaczął pić. Przerosła go świadomość, że jestem zakażona. Rozeszliśmy się. Beata czuje się jednak odpowiedzialna za tę sytuację. Znowu przestaje sobie radzić i zaczyna brać narkotyki. Syn ponownie trafia pod opiekę dziadków, a Beata staje się bezdomna.
Niezwykłe spotkanie
Któregoś dnia na dworcu centralnym spotyka Ewę – koleżankę, której nie spodziewała się tam zobaczyć. Znały się z Bydgoszczy, ich rodzinnego miasta. Kiedyś brały razem narkotyki, a teraz Ewa szła trzeźwa i wyglądała na szczęśliwą. Podczas tego krótkiego spotkania opowiedziała jej o ośrodku w Broczynie, gdzie leczyła się z uzależnienia i o… Bogu. Zostawiła Beacie numer telefonu. -Schowałam go gdzieś i zapomniałam o nim. Żyłam swoim życiem – wyjaśnia.
Któregoś dnia to Ewa zadzwoniła do Beaty. Powiedziała jej, że czeka na nią miejsce w Broczynie – w ośrodku leczenia uzależnień, w którym Ewie kiedyś pomogli wyjść z narkomanii. -Pojechałam tam bez przekonania, na głodzie i z żalem do całego świata – wspomina Beata. Którejś nocy miała sen. -Widziałam człowieka, który niesie swoje dziecko i się modli, a potem ukrzyżowanego Chrystusa. Ten sen nie dawał jej spokoju. Usłyszała wewnętrzny głos, który mówił jej, że Bóg ofiarował swoje dziecko. -Uświadomiłam sobie też, że muszę najpierw pomyśleć o sobie, bo nie walcząc o siebie, nie walczę o swojego syna. W tym momencie zachciało mi się żyć! Mimo to Beata opuściła ośrodek przed czasem. Myślała, że już sobie poradzi. Jednak po raz kolejny zderzyła się z rzeczywistością. Aby przeżyć, zaczęła handlować narkotykami. -To był totalny dół, ale cały czas czułam coś, co nazywam oddechem Boga. Beata po raz kolejny myśli o tym, aby popełnić samobójstwo. -Jednak tym razem czułam coś, co mnie trzymało przy życiu, ale nie umiałam tego nazwać – tłumaczy. Któregoś dnia, a dokładnie 2 kwietnia 2005 roku, Beata wybiera się na dworzec centralny, aby sprzedać trochę towaru. -Szukałam znajomych osób, które mogłyby coś ode mnie kupić, ale nigdzie ich nie mogłam spotkać. Zamiast nich, wszędzie widzi grupki modlących się i śpiewających ludzi. To był dzień, w którym zmarł papież Jan Paweł II. -Z jednej strony zastanawiałam się, czy oni tak samo kochają Boga i Jezusa, jak tego człowieka, po którym płaczą, a z drugiej uświadomiłam sobie, jak ich emocje różnią się od moich – wyjaśnia. -Widziałam, że są przepełnieni miłością i zastanawiałam się, dlaczego ja tak nie mam? Oni są w rozpaczy, a ja się martwię jedynie tym, że nie mam na narkotyki. Męczyło mnie to.
Ja sobie nie radzę…
Po tym wydarzeniu usiadła gdzieś na klatce schodowej i wypowiedziała kilka zdań: Panie Boże. Ja sobie nie radzę. Mówią, że jesteś dobry. Potrzebuję to odczuć. Potrzebuję twojego miłosierdzia. Obudziła się w szpitalu. Wysłano ją na detoks do obcego jej Krakowa. Tam poinformowano ją o ośrodku w Wandzinie, dla osób takich jak ona. Okazało się, że jest to niedaleko Bydgoszczy, czyli jej rodzinnego miasta. Beata przyjechała tam i od razu chciała uciekać. Ośrodek był położony na odludziu a ona lubi miasto. -Szłam kawał drogi przez las, minęłam jezioro, pałacyk… – wspomina. Została zakwaterowana w pokoju z dwiema innymi dziewczynami. „Zaraz stąd spadam” – pomyślała sobie. Beata mieszka w ośrodku do dzisiaj… Niedługo po przyjeździe dowiedziała się, że odbywają się tam spotkania organizowane przez chrześcijan z kilku protestanckich zborów. Zaczęła w nich brać udział. Tam poznała swojego obecnego męża. -Oprócz nas poznały się tam jeszcze dwa małżeństwa – mówi z uśmiechem. Beata zmaga się jednak z problemami zdrowotnymi. Zrobiono jej biopsję i okazało się, że ma wirusa HCV, który wywołuje zapalenie wątroby, Miała przejść terapię. W tym celu pojechała do szpitala, gdzie zrobiono jej kolejną biopsję i okazało się, że wirusa nie ma. -Lekarz wtedy powiedział, że nie wie, jak to się stało. Dla mnie to był cud i znak, że muszę żyć.
Po deszczu słońce
1 maja 2005 roku Beata wzięła chrzest. Dzień był deszczowy, ale podczas chrztu wyszło słońce. Uporała się już z wieloma problemami w swoim życiu, ale ciągle była uzależniona od papierosów. Po chrzcie wróciła do ośrodka i zapaliła. -Zrobiło mi się niedobrze i nie mogłam palić, bo mnie odrzucało. Już nigdy więcej nie sięgnęłam po papierosa. Jestem pewna, że Bóg mi zabrał ten nałóg. To, co wydarzyło się potem Beata nazywa bonusem. Udało jej się naprawić relacje z rodzicami, ma dobry kontakt z synem. Ukończyła szkołę, a w ośrodku w Wandzinie pracuje jako opiekunka medyczna. Mieszka wraz z mężem na jego terenie, ale w swoim niewielkim mieszkaniu. Jako wolontariuszka działa w stowarzyszeniu, gdzie prowadzi grupę wsparcia dla kobiet zarażonych wirusem HIV. Jej pasją jest śpiewanie. Należy do grupy uwielbieniowej w kościele. Jedną z najbardziej wzruszających chwil był jej ślub – kościelny, bo wcześniej przysięgała tylko przed urzędnikami. -Ojciec płakał, gdy prowadził mnie do ołtarza. Beata z przekonaniem mówi, że jest szczęśliwa. -Ja, miastowa, nigdy nie lubiłam zwierząt, a teraz mieszkam w środku lasu. Żyję z wirusem HIV już 30 lat i czuję się dobrze. Nie modlę się nawet o uzdrowienie, bo mam wszystko, czego chciałam. Kiedyś nie podeszłabym do osoby chorej czy umierajacej, a teraz się nimi zajmuję. To jest szczególnie ważne teraz, podczas pandemii, bo naszych pacjentów nikt teraz nie odwiedza. Ja spędzam z nimi czas i mam możliwość mówienia im o Bogu. Znajomi z dawnych lat nie poznają Beaty. Z młodości została jej tylko jedna pamiątka – wytatuowane trzy szóstki, mocno już wyblakłe, bo wielokrotnie próbowała zedrzeć je pumeksem. Teraz ma dobre relacje z rodzicami i z synem. Została też babcią, co ją bardzo cieszy. Spotyka się też z Ewą, którą lata temu spotkała na dworcu centralnym. -Wspominamy to wydarzenie i wiem, że w jej osobie Bóg posłał mi anioła – mówi Beata. -Kiedyś miałam pustkę w duszy, ale Bóg ją wypełnił i zmienił moje serce.
Urszula Gutowska
Poniżej znajduje się kilka fotografii Beaty.