Reportaż: Inna restauracja
Nie miała pieniędzy ani pojęcia o gastronomii, a jedynie wielkie marzenie, aby założyć nietypową restaurację, w której pracowałyby osoby niewidome. Miała też wiarę – w Boga i w to, że On dotrzymuje swoich obietnic.
Inna restauracja
Był rok 2012. Jakiś czwartek a może środa. Po całym dniu pracy w agencji eventowej Anna relaksowała się w wannie. W sercu od dawna nosiła pragnienie, aby otworzyć w Warszawie restaurację, w której będą pracować osoby niewidome. Odwiedziła kiedyś taką, podczas podróży zagranicznej, i myśl o niej nie dawała jej spokoju. -Siedząc w tej wannie, zaczęłam pytać Boga, co mam robić? I usłyszałam – rób to, co masz na sercu. Pomyślałam wtedy, że to jest przecież jakaś mrzonka, nieosiągalne marzenie. Co prawda lubię jeść, ale to zdecydowanie za mało, aby myśleć o zakładaniu restauracji – wspomina Anna. Uznała jednak, że jeżeli Bóg podpowie jej nazwę restauracji, to będzie to kolejny dowód na to, że ma zacząć działać. -Wiedziałam, że aby mieć dobrą nazwę potrzebne są wielotygodniowe prace w zespole, że bardzo trudno wymyślić nazwę, która będzie odpowiednia do przedsięwzięcia. I wtedy otworzyłam usta i sama nie wiem, jak to się stało, że na głos powiedziałam – different.
Different, czyli inny, różnorodny, odmienny. Anna uznała, że to doskonała nazwa dla restauracji w ciemności, a skoro tak, to musi ona pochodzić od Boga.
Od słów do czynów
Wszystko stało się wówczas dla Anny jasne – trzeba zacząć działać! Ale od czego zacząć? Z tym pytaniem ponownie zwróciła się do Boga. -Skoro mam tę restaurację na sercu i znam już jej nazwę, to teraz, Boże, powiedz mi, w jaki sposób zrealizować ten plan? Odpowiedź brzmiała – zacznij o tym mówić, ale tylko tym, którym ufasz. I tak się stało. Anna zaczęła o swoim wielkim marzeniu, a właściwie już konkretnym planie, opowiadać przyjaciołom. Przez rok jedynie o tym mówiła, ale nie podejmowała żadnych działań. Przyjaciele jej kibicowali, życzyli jak najlepiej i uważali, że to doskonały pomysł. Anna co jakiś czas modliła się o to, by udało jej się zrealizować ten plan, ale przyznaje, że nie miała wielkiej wiary. Sprawa zaczęła nabierać rumieńców w roku 2014. -Zadzwonił do mnie znajomy pastor i powiedział, że dostał mail, który, jego zdaniem, powinien trafić do mnie – opowiada Anna. Okazało się, że mail ten dotyczył pilotażowego programu prowadzonego przez pewną międzynarodową organizację, która pomaga pisać biznesplany na projekty społeczne i przyznaje dotacje. Anna, wraz z przyjaciółką, złożyła wniosek i dostała się do programu jako jedna z dwunastu osób z całej Polski. Przez pół roku uczestniczyła w wielu szkoleniach, seminariach, a także z pomocą profesjonalistów pracowała nad biznesplanem. Pierwsze etap wyglądał rewelacyjnie i tchnął w nią nadzieję, że wszystko się uda. Do dalszego miały dostać się cztery projekty, których twórcy mogliby liczyć na kilkuletnie wsparcie finansowe, gdy ich biznes już wystartuje.
Gdy wszystko się wali…
Niestety, projekt Anny i jej przyjaciółki nie został zakwalifikowany do tego etapu. -Zmartwiło mnie to, bo na wszystkich spotkaniach wypadałyśmy bardzo dobrze – mówi Anna. W tym momencie była już bez pracy, z której zrezygnowała w przekonaniu, że wkrótce będzie mieć pieniądze na założenie restauracji. Na koncie miała tylko tyle pieniędzy, by przeżyć najbliższe trzy miesiące. –Znalazłam też lokal, który wydawał mi się wprost idealny. Mieścił się na ulicy Jasnej w Warszawie. Restauracja w ciemności na ulicy Jasnej – można by to ładnie ograć marketingowo – tłumaczy Ania. W banku czekał też przygotowany dla niej kredyt, wystarczyło podpisać kilka papierów. Wtedy zadzwonił kolejny telefon, który zmienił wszystko. -Zadzwonił mój przyjaciel z kościoła i zaprosił mnie na rozmowę. Wiedziałam, że powie mi coś ważnego od Boga – sama, od dłuższego czasu, chciałam się z nim spotkać i porozmawiać. Usłyszała od niego, że jeżeli chce, aby Bóg się przyznał do jej działań, to ona nie może wziąć kredytu. -Gdy to usłyszałam, to w mojej głowie pojawiły się pytania: Jak to nie mogę wziąć kredytu? To skąd wezmę pieniądze? Bóg mi postawi walizkę pod drzwiami?– pytała samą siebie. Mimo że nie podobało się jej to, co usłyszała, zrezygnowała z pieniędzy od banku. Musiała też zrezygnować z idealnego lokalu przy ulicy Jasnej, bo nie miała go za co wynająć. Na początek potrzebowała co najmniej pół miliona złotych, a jej konto świeciło pustkami. W tym momencie Annie zawalił się świat. Zaczął się trudny, wielomiesięczny okres, ale mówiła: Boże, działaj! Nie zrezygnowała z marzenia. Próbowała znaleźć sponsorów, nadal szukała lokalu – głównie przez urząd miasta, który daje preferencyjne warunki. Ale bez skutku – przetarg zawsze wygrywał ktoś inny, nie zawsze uczciwie.
Cel osiągnięty
Anna nie poddawała się – w roku 2017, po kolejnej porażce, postanowiła, że jednak wynajmie lokal komercyjny. Przyjaciele, którzy wcześniej Annie kibicowali zaczęli wątpić w to, że jej się uda otworzyć restaurację. Widzieli, jak się miota i ile ma problemów. -Przyznam, że w takich momentach opadały mi ręce i też zaczynałam wątpić. Ciągle jednak pamiętała o tym, że Bóg się przyznał do jej planów. Gdy agent nieruchomości zaproponował jej lokal do wynajęcia, to powiedziała sobie w duchu: Boże, jeżeli to jest od ciebie, to otworzysz mi drogi i wynajmujący się zgodzą na warunki, które postawię. Tak też się stało. Znalazły się też pieniądze na wynajem lokalu i założenie restauracji. Nie była to walizka pieniędzy, które spadły z nieba, ale… prawie. Sfinansować przedsięwzięcie zdecydowała się zaprzyjaźniona fundacja, której celem jest wspieranie różnych wartościowych przedsięwzięć chrześcijańskich oraz pomoc ubogim. Fundacja na ten cel dostała prawie pół miliona złotych pożyczki, ale na bardzo preferencyjnych warunkach, dużo korzystniejszych niż kredyt bankowy. Restauracja Different działa w centrum Warszawy od kwietnia 2018 roku. Minęło sześć niełatwych lat od czasu, gdy Anna usłyszała od Boga, że ma tę restaurację otworzyć. -Nie mogę powiedzieć, że od otwarcia restauracji zawsze wszystko jest super. Bywa tak, że mam jakiś plan i nie udaje się go zrealizować tak, jak bym tego chciała, ale widzę, jak Bóg mi błogosławi i ze wszystkiego wyprowadza dobro. I był cud za cudem – bywało tak, że jednego dnia nie miałam pieniędzy, a drugiego dnia się pojawiały. I dotychczas naprawdę ten projekt był pod Bożą opieką i to taką solidną – tłumaczy Anna. Widzi też głęboki sens w tym, że droga do celu była długa i wyboista. -Wiem że Bogu przede wszystkim zależało na tym, żeby wzmacniać, moją relację z Nim i mój charakter. To było wielkie szlifowanie charakteru, wielkie pracowanie nad moją duszą i nad moją wiarą.
Więcej niż praca
W restauracji Different pracuje obecnie dwadzieścia osób, w tym siedemnaście z niepełnosprawnościami. Są to przede wszystkim osoby niewidome, które pracują jako kelnerzy, ale także cierpiący na cukrzycę, schizofrenię czy epilepsję. Dla wielu z nich ta praca to dużo więcej niż tylko możliwość zarabiania pieniędzy. Odzyskują tam wiarę w swoje możliwości, czują się potrzebni. Anna Sobczak, która jest menedżerem zespołu kelnerów, pracowała kiedyś w kancelarii prawnej, ale gdy zaczęła tracić wzrok praca przy komputerze stała się niemożliwa. Przeszła też dwa przeszczepy – nerki i trzustki. Jeszcze widzi, ale coraz słabiej. Do Warszawy przeprowadziła się z niewielkiej miejscowości, gdy została zatrudniona w restauracji. O swojej pracy mówi wyłącznie z entuzjazmem. -To fantastyczne miejsce, oby przetrwało jak najdłużej. Lepszej pracy nie mogłam sobie wymarzyć. Tłumaczy też dlaczego jest to miejsce stworzone dla osób niewidomych. -W ciemności lepiej się odnajdujemy niż nasi klienci, którzy widzą – mówi Anna. -Dzięki temu mamy nad nimi pewną „przewagę”. Zwykle to osoby, które widzą są przewodnikami dla tych, którzy nie widzą. Tutaj jest odwrotnie.
Jednym z kelnerów jest Marek Ptasiński, który przez lata pracował w najbardziej ekskluzywnych hotelach w Warszawie i innych miastach w Polsce. Jednak on też zaczął tracić wzrok i również, jak Anna, ma za sobą dwa przeszczepy. -Niewidomy kelner jest bezużyteczny – mówi. -Pracowałem przy komputerze, ale to strasznie monotonne. Teraz jest znowu w swoim żywiole, a zdobyte przez lata doświadczenie sprawia, że nie tylko w pracy czuje się jak ryba w wodzie, ale jest też wsparciem dla odwiedzających restaurację klientów. Jedzenie w zupełnej ciemności jest dla wielu nowym, ale też stresującym przeżyciem. -Dwa razy musiałem wyprowadzić klientów, bo ciemność ich tak przerażała, że nie byli w stanie tutaj zostać – opowiada Marek. -Zazwyczaj jednak ich strach staram się rozładować żartem. Kiedy ktoś mnie prosi o świeczkę, to mówię, że mogę mu dać, ale zapałek już nie dostanie. Czasem klienci proszą, żebym nie odchodził od stolika, bo czują się ze mną bezpieczniej.
Wizyta w Different zazwyczaj wywołuje u gości nieco inne emocje niż strach. Uświadamiają sobie, jak nie doceniają tego, że mogą widzieć i jak powinni być za to wdzięczni. W restauracji w ciemności nie ma karty, bo i tak nie dałoby się jej przeczytać. Do wyboru są trzy dania – mięsne, z rybą i wegańskie. Klienci nie widzą, co jedzą, ale mogą zapytać o to kelnera, który objaśnia im także, co gdzie stoi na stoliku. Obrusy są wymieniane codziennie przez osoby widzące, ale kelnerom nie zdarza się rozlać wina czy innego napoju. Pracownicy restauracji dzięki temu miejscu wyszli z depresji, marazmu, usamodzielnili się i znaleźli nowy cel w życiu, a nawet jego sens. Niektórzy mieszkali z nadopiekuńczymi rodzicami i dopiero w tej pracy uczyli się podstawowych czynności, jak na przykład mycie podłogi. Całość zysków restauracji przeznaczona jest na cele charytatywne.
–Przeżyłam wiele chwil zniechęcenia, gdy walczyłam o założenie restauracji, ale wiem, że to, co piękne, rodzi się w bólach – mówi Ania Bocheńska.
Urszula Gutowska