Reportaż: Słodko-gorzka historia
Para jak z obrazka – piękni, młodzi, szczęśliwi. Ich zdjęcia mogłyby zdobić foldery reklamowe. Ale to tylko pół prawdy o nich, bo bardziej niż na urodę i ulotne szczęście, postawili w swoim życiu na to, co naprawdę wartościowe. Jonasz od dziecka marzył, by zostać misjonarzem. Sabina chciała mieć takiego właśnie męża. Ich życie zmieniło się w ciągu kilku mrożących krew w żyłach chwil.
Słodko-gorzka historia
To miał być ich ostatni wyjazd misyjny tego lata. Jonasz cieszył się na te ponad siedemset kilometrów drogi, bo prowadzenie samochodu jest jedną z jego największych pasji. Sabina na podróż założyła letnią błękitną sukienkę. Gdy Jonasz się ocknął po wypadku, zobaczył, że jej błękitna sukienka jest teraz czerwona… W głowie został mu też obraz żony leżącej w zakrwawionej sukience na trawniku. Do jej piersi stale przytulony był ich niespełna dwuletni syn Adaś. Obok stała Otylia – dziewczyna, która miała być uczestniczką chrześcijańskiego obozu młodzieżowego, na który jechali. Jonasz stracił świadomość na krótką chwilę. Odzyskał ją, gdy samochód przecinał drogę. Kilka chwil później, mimo prób interwencji, samochód uderzył w przydrożny nasyp. Bez chwili zastanowienia Jonasz zaczął ratować pasażerów auta. Nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że to właśnie on będzie najbardziej potrzebował pomocy…
-Chwilę przed wypadkiem wyjęłam Adasia z fotelika i przytuliłam, bo płakał – wspomina te trudne chwile Sabina.-W pewnym momencie poczułam wstrząs i uświadomiłam sobie, że mieliśmy wypadek. Gdy się upewniłam, że Adaś żyje i nic mu nie jest, sprawdziłam skąd leje mi się krew- była to moja twarz a szczególnie broda.
Z samochodu pomógł jej wydostać się mężczyzna, który wezwał pogotowie. Usłyszała wtedy, że Jonasz skarży się na ból kręgosłupa. Sama nie mogła z powodu obniesionych ran za wiele mówić. Poczuła się też słabo, więc razem z Adasiem położyła się na trawie. Ten moment to początek nowego etapu w tej rodzinie…
Trochę się spóźnimy…
Z południa Polski wyjechali późnym wieczorem. Celem podróży była podlaska Kopanica. Nad ranem, gdy słońce już powoli zaczęło wschodzić, Jonasz postanowił się zatrzymać na stacji benzynowej. Nie tyle ze zmęczenia, co z poczucia obowiązku. Chciał pobiegać, nawodnić się i z nową energią ruszyć w dalszą drogę. Zostało mu do przebycia już tylko około sześćdziesiąt kilometrów. -Wszyscy w samochodzie spali. Przede mną była niemal pusta prosta droga, pola, wschodzące słońce – opowiada. – Jechałem i, w swoim zwyczaju podczas takiej ciszy, głośno mówiłem do Boga. Nie wiem, kiedy uciął mi się film. Ocknął się, gdy wjeżdżał już do rowu po przeciwnej stronie drogi. Zadziałały poduszki powietrzne i Jonasz poczuł szarpnięcie w kręgosłupie. Sprawdził szybko, czy ma kontrolę nad rękami i nogami. Musiał jednak ratować innych. Po wyciągnięciu pasażerów z auta, sam się położył na trawie i uświadomił sobie, że nie może wstać o własnych siłach. Udało mu się jeszcze sięgnąć po komórkę. -Zadzwoniłem do współpracowników z obozu i powiedziałem im, że trochę się spóźnimy…
Pięć długich godzin
Przyjechała karetka i zawiozła ich do najbliższego szpitala. Otylia nie miała żadnych obrażeń i dotarła na obóz, na który jechali. Jonasz został położony w innej sali niż Sabina z Adasiem. Leżał unieruchomiony na łóżku i zamartwiał się o nich. Godziny upływały, jednak bez jakichkolwiek odpowiedzi. W końcu w głuchej ciszy usłyszał kroki. Przyszedł ordynator i wygłosił trzy słodko-gorzkie krótkie zdania: –Ma pan złamany kręgosłup. Prawdopodobnie czeka Pana operacja. Pana żona jest w ciąży. Po wyjściu lekarza 24-letni Jonasz został w sali sam na kolejne pięć długich godzin. -Leżałem tam, czułem ból i wołałem do Boga: Panie! Tyle marzeń mam jeszcze dla Ciebie. Będę potrzebować Cię, żeby to wszystko poukładać… Kolejnymi „słodkimi” wieściami było to, że Sabina nie odniosła poważnych obrażeń – miała rozcięty podbródek, a Adaś wyszedł z wypadku bez szwanku, nie miał nawet najmniejszego siniaka. Jonasz, jak się okazało, miał zmiażdżony kręg lędźwiowy. Ta jedna mała kość miała być powodem wielu trudnych zmagań. Jego kręgosłup musiał zostać unieruchomiony, aby nie doszło do przerwania rdzenia, a bardzo niewiele brakowało, aby tak się stało.
Po tych kilku samotnych godzinach do sali weszła Sabina. -Ja miałem na sobie gorset ortopedyczny, Sabinka szynę pod brodą. Łzy płynęły nam z oczu, ale wtedy, w tej sali podjęliśmy jedną ważną decyzję – że nigdy nie odezwiemy się z żalem czy gniewem w stronę nieba. Ta decyzja niejeden raz po wypadku okazała się kluczowa – mówi Jonasz.
Sabina pobyt w szpitalu wspomina jak coś nierealnego. -Czułam się, jakbym się jeszcze nie obudziła ze snu. Powoli jednak zaczęło do mnie docierać, że to rzeczywistość, która wyznaczy rytm wielu przyszłych miesięcy – wspomina. Jadąc karetką, Sabina poprosiła, aby zrobiono jej badanie krwi, zanim zostanie poddana prześwietleniom. Gdy lekarz szył jej podbródek, do sali weszła pielęgniarka i poinformowała ją, że jest w ciąży. -Czułam radość i smutek jednocześnie – opowiada. -Ale powoli zaczął narastać lęk. Jak będą wyglądać kolejne miesiące ciąży? Co z Jonaszem?
W tych trudnych chwilach dużym wsparciem okazał się dla nich pastor Sławek i jego żona Monika, którzy mieszkają w pobliżu. Sławek odwiedzał ich codziennie w szpitalu. Wraz z żoną zaopiekowali się też małym Adasiem, który mieszkał u nich podczas pobytu rodziców w szpitalu. -Byłam już o niego spokojna i mogłam odwiedzać Jonasza, który leżał kilka sal dalej – wspomina Sabina. -Mogłam też w spokoju rozmawiać z Bogiem i szukać ukojenia w nim. Dzięki temu w miejsce smutku i lęku pojawiła się wdzięczność za uratowanie życia. Spisywałam moje myśli i czytałam Słowo, a Bóg powoli przygotowywał mnie na kolejne bitwy. Na miejsce dojechał też tata Jonasza i babcia. Po wyjściu ze szpitala trzeba było jednak wrócić do rzeczywistości. Nowej, trudniejszej rzeczywistości, na którą Jonasz i Sabina, ani ich rodziny, nie zdążyli się przygotować…
Trudny powrót
Wypadek wydarzył się piątego sierpnia 2019 roku, około piątej rano. Ta data już na zawsze pozostanie w pamięci jego uczestników. Sabina po wyjściu ze szpitala dotarła na obóz w Kopanicy, ale był to dla niej trudny czas. –Wszędzie widziałam Jonaszka – jak mówi ze sceny, jak gra z młodzieżą, jak podchodzi do Adasia, jak się uśmiecha – wspomina Sabina. Z obozu wracała z przeszywającym serce bólem – do pustego domu. -Na każdym kroku odczuwałam jego brak, ale powtarzałam sobie w myślach: Jonaszka nie ma tylko przez chwilę. On wróci i znów będzie zasypiał obok mnie.
Po powrocie do domu problemy się nie skończyły i ciągle napływały złe wieści. Jednak w tym wszystkim nie byli sami. -Ciągle Pan posyłał kogoś, by nas wzmocnić. Wierzący z wielu miast, a nawet krajów, odwiedzali nas, pisali i podnosili nas na duchu. Doświadczenie takiego Kościoła – którym przecież nie są ściany, a ludzie – było niezapomniane. Potem były nauki chodzenia i ćwiczenia na łóżku. Musiałam bardzo uważać na Adasia, który najchętniej wskoczyłby na tatusia, ale to mogłoby zakończyć się bardzo źle. Uczyłam się być mamą i żoną w zupełnie nowych okolicznościach – opowiada Sabina.
Kolejne trudne chwile przyszły półtora miesiąca po wypadku, gdy Jonasz przeszedł poważną operację na kręgosłup. Lekarze założyli mu sześć śrub na trzech kręgach, które miały utrzymywać kręgosłup w odpowiedniej pozycji. Po operacji bardzo cierpiał, trząsł się z bólu, nie spał nocami, morfina przynosiła ulgę tylko na chwilę. –Tam, gdzie on już nie mógł, ja starałam się „nieść” nas oboje – wspomina Sabina. Dzięki babci Jonasza, która zaopiekowała się gorączkującym wtedy Adasiem, Sabina mogła być przy mężu w tych najtrudniejszych chwilach. Nocowała wtedy u wierzących znajomych. Okazało się, że operacja nie przebiegła po myśli lekarzy i kręgosłup nie jest tak prosty, jak powinien być. Wtedy małżeństwo usłyszało zza ściany lekarza, który stwierdził, że nie wiadomo, czy Jonasz kiedykolwiek weźmie na ręce swojego syna. –Przez jedenaście godzin dziennie trzymałam go za rękę, głaskałam, cicho śpiewałam, czytałam, pocieszałam. Sama starając się być silną, jednak w środku rozrywało mi serce, miałam ochotę wyjść i wypłakać się na cały głos – opowiada Sabina. Jednocześnie modliła się o dziecko, z którym była w ciąży, aby Bóg je ochraniał przed skutkami stresu, jaki przechodzi. –Opinie lekarzy, nasze oczekiwania, przebieg operacji, wizje na normalność wszystko jakby zawodziło. Ukojenia szukałam w Bogu i Słowie. A On odpowiadał.
Coraz trudniej
Kilka miesięcy po wypadku, podczas spaceru z Adasiem, Sabina dostała od znajomej sms z wersetem: „Wycisz się! Poznaj, że Ja Jestem Bogiem”, Ps 46,9. Chwilę później odebrała telefon. Dzwonili z kliniki z informacją o niepokojących wynikach badania krwi i wezwaniem na konsultacje z lekarzem. -Nie pamiętam, jak wróciłam ze spaceru – opowiada Sabina. -Wyobrażałam sobie, że lekarz mi powie, że moje dziecko jest chore. Powtarzałam sobie, tłumiąc płacz, te słowa z wersetu, który dostałam: wycisz się. Poznaj, że ja jestem Bogiem! Noc po tym telefonie była ciężka – czułam się załamana, skruszona – przyznaje Sabina. Po przebudzeniu pomodliła się i pogodziła z faktem, że może urodzić chore dziecko. Kolejną noc przespała spokojnie. Kilka godzin później, podczas konsultacji, usłyszała od lekarza, że jest w grupie ryzyka urodzenia dziecka z zespołem Downa. Lekarz zaproponował kolejne badania, które miałyby potwierdzić te podejrzenia, ale niosły one ryzyko poronienia. Sabina jednak odmówiła bez chwili wahania. -Bóg już w gabinecie wlał w moje serce pokój. Po powrocie chodziłam po domu uśmiechnięta, szczęśliwa, lekka, bo to dłoń doskonałego Stwórcy kształtowała każdą kosteczkę tego dzieciątka. Żadne opinie, statystyki i prawdopodobieństwa tego nie zmienią. Czułam, że po tych dwóch dniach zyskałam coś bardzo cennego na duszy i w relacji z Bogiem.
W tej sytuacji, która wielu z nas by przerosła, Sabina, która jest architektką, postanawia malować. Tworzy piękne, wielobarwne, optymistyczne obrazy, którymi chce wyrazić piękno otaczającego ją świata. –Zanim powstanie obraz, myślę o tym, który werset biblijny będzie go wyrażał i jak te słowa przenieść pędzlem na płótno. Dzięki temu podczas trudnych dla nas chwil skupiałam myśli na Nim. Na tym jak piękny i dobry jest Nasz Pan. Kiedy maluję wyciszam się, odpoczywam, często w tle słucham kazań.
Żeby miała na imię Sabinka…
Jonasz, mimo młodego wieku, jest kaznodzieją i swoje życie poświęcił służbie. Marzył o tym już od dziecka. Jeszcze trzy lata temu miał świetną i perspektywiczną pracę, która była jego prawdziwą pasją i dawała wiele możliwości rozwoju. Pracował jako doradca wizerunku w salonie mody męskiej. Ale zrezygnował z pracy dla służby. -To była świetna praca – mówi Jonasz. -Niektórzy, nie mogli zrozumieć, dlaczego odchodzę. A ja im na to odpowiadałem, że zostawiam coś, co niezwykle lubię, dla czegoś, co niezwykle kocham.
O to, by zostać misjonarzem modlił się już jako małe dziecko. Podobnie jak o żonę. Gdy poznał Sabinę to od razu bardzo mu się spodobała, był też pod wrażeniem tego, jak się modli, ale postanowił nie ulegać emocjom. -Niedługo później robiłem porządki w pokoju i znalazłem karteczkę, na której jako dziecko zapisałem modlitwę o żonę – opowiada Jonasz. Przeczytał na niej napisane dziecięcą rączką takie słowa: „Boże, marzę, żeby moja przyszła żona była wysoka, miała czarne włosy albo oczy, bo mi się podobają i żeby miała na imię Ewa albo Sabinka”. –Ścięło mnie wtedy z nóg. To była modlitwa dziesięciolatka, o której zapomniałem. Ale Bóg pamiętał – dodaje Jonasz.
Teraźniejszość i przyszłość
Prognoza lekarza nie sprawdziła się. Dziś Jonasz może bawić się z Adasiem i brać go na ręce, ale droga do pełnej sprawności jest jeszcze daleka. Choć przed Jonaszem jeszcze co najmniej dwa lata leczenia, nie boją się przyszłości. –Pan był z nami wtedy i utoruje drogę przed nami, On już tam jest, więc nie musimy się bać – mówią razem. W kwietniu na świat przyszedł drugi syn Jonasza i Sabiny. Zupełnie zdrowy. Dostał na imię Gabriel. Nieprzypadkowo. – Imię to oznacza bowiem z hebrajskiego Boży Wojownik, co odzwierciedla początek jego życia i jest naszym marzeniem na jego dalsze życie – wyjaśniają. Jonasz tę historię podsumowuje w kilku zdaniach. -Dla mnie ta historia to bóle porodowe. Przez cierpienie i wytrwałość w Nim „rodzi się” coś nowego i pięknego. Płakaliśmy wielokrotnie; wiele razy też moje uporządkowane plany życia zostały zburzone – i pewnie jeszcze nieraz zostaną. Nie mamy wszystkich odpowiedzi, ale jedno wiemy: Bóg je ma. Chcemy chodzić z Nim, nawet jeśli nie wszystko rozumiemy. Widzimy, że tą właśnie historią Bóg pisze następne, swoje. A to jest dla nas najważniejsze. Żeby na końcu zawsze ON był wywyższony.
Urszula Gutowska